Strona:Gabrjela Zapolska-Antysemitnik.pdf/124

Ta strona została skorygowana.

Mimo tak silnego objuczenia wszedł cicho, wsunął się raczej i równie cicho tobołki na podłodze układać zaczął. Ręce mu drżały ciągłym, bezustannym dreszczem, głowa się trzęsła, jakby na sprężynie.
Był to bardzo stary żyd. Miał może sześćdziesiąt, a może siedemdziesiąt lat. Kto wie! Może więcej. Zdawało się, że istnieje tak dawno, jak Kraków sam, ten Ahaswer w chałacie tak wytartym, że stał się zupełnie zielonym o szarym świecącym odcieniu. I zdawało się, że pod skórą u niego niema już kropli krwi, taki był blady — a długa broda i trochę włosów na skroniach także nie miały barwy na podobieństwo spłowiałej na słońcu słomy.
Gdy złożył na ziemi tobołki, usunął się ku drzwiom i zarysował się na ich białem tle sylwetką anemicznego starca, drżącego od uderzeń niewidzialnej chłosty, którą mu jakaś tajemnicza a nieubłagana ręka ciało chłostała.
Przez pozbawione firanek okno szło w głąb pokoju słońce poranne, równie niepewne i blade. Nie dosięgło nawet głowy nędzarza, lecz oświeciło nagle jego ręce, migające żółtemi plamami skóry i liniami szkieletu. Ręce te, opuszczone po obu stronach wychudłego ciała, zdawały się przy-