Strona:Gabrjela Zapolska-Antysemitnik.pdf/19

Ta strona została skorygowana.

— Tamtędy przyjdzie słońce!
Lecz nikt go nie słucha, bo wszyscy już wstają i zabierają się do odejścia. Szukają kapeluszy i lasek z łoskotem ludzi, którzy dopiero w tej chwili mogą zrozumieć, jak dalece stracili przytomność i równowagę.
Szatkiewicz nie wstaje.
Wyciągnął nogi przed siebie, daleko pod stołem — ręce wpakował w kieszenie i wzrok utopił w twarzy Witwickiego.
Kto wie? Może on... pożyczy.
Kto wie? Witwicki ma rodzinę, dającą mu niezłe utrzymanie — a potem on, Szatkiewicz, ile razy dopomagał mu w chwilach ciężkich — przed pierwszym, lub po przegraniu w karty.
Tak — poprosi go o pożyczkę, gdy wyjdą na ulicę.
Binderowi nie powie ani słowa. Binder imponuje mu swoim spokojem i szczęściem do kart i redaktora. Czuje, iż nienawidził go zawsze, a teraz więcej niż kiedykolwiek. Ileż razy Binder z zimnych, szyderczym uśmiechem poprawiał mu w „kronice“, w „echach“ lub recenzjach błędy stylowe i wskazywał zaniedbaną składnię. A teraz — z jaką zuchwałą miną wdziewa na siebie palto, które mu kelner przyniósł do gabinetu, tak, jakby taki Binder nie mógł się ubrać w przedpokoju, jak wszyscy.