Strona:Gabrjela Zapolska-Antysemitnik.pdf/21

Ta strona została skorygowana.

Lecz ciemnica, panująca na ulicy, gasi płomień widziadła. — Młodzi ludzie stoją niezdecydowani i śmieją się, sami nie wiedzą z czego. On jeden zacisnął wargi i skuliwszy pięście w kieszeniach jesiennego palta, czuje jakiś bezbrzeżny smutek, wsuwający się do jego duszy.
Lecz przed nim żółtawa czerń w nocy jesiennej pogrążonego placu. Na środku, jak zwierz olbrzymi z cofniętym w tył kadłubem, majaczy teatr. Jakaś jedna latarnia migoce, przyczepiona mu do boku, jakby dogorywająca gwiazda. I jest w tym potworze coś z melancholji wielkich szpitali warjatów uśpionych w nocnej ciszy. Za temi murami słychać jeszcze tragiczne jęki i rozpaczliwe wycia. Nagle — nastąpiła noc i mrokiem narkozy uśpiła na chwilę rozpacze, łkania, gwałtowne pragnienia.
Czuć w tem więzienie ducha — niejako ludzkości całej, okłamującej się płatnem widowiskiem wielkich bólów lub genialnych zbrodni, że i ona przechodzi bolesną udrękę. Gmach tonął w cieniu i zdawał się nie odpoczywać we śnie, lecz być dręczony ciągłą — bezlitosną zmorą.
Garstkę młodych ludzi przejął dreszcz, zimno brutalnie wtargnęło pod jesienną odzież i wstrząsnęło ciałem. Alkohol przestał działać rozgrzewająco, zęby zaczęły dygotać.
Szatkiewicz z pogardą spojrzał na kulących się od zimna towarzyszy. W tajonej złości zapragnął czemkolwiek im zaimponować.