Strona:Gabrjela Zapolska-Antysemitnik.pdf/32

Ta strona została skorygowana.

Szatkiewicz jest już tuż przy niej, podnosi na niego swoje wielkie, piwne, zmęczone oczy i pyta:
— Nie gniewasz się pan na mnie?
— Za co?
— Za to, że posłałam po pana na górę!
— Nie — ale mogłaś zajść sama. Byłabyś się zagrzała, napiła herbaty... Kazałbym przynieść ciastek... Może pójdziesz, co?
Wie z góry, że mu odmówi i nie pójdzie za nic do jego mieszkania, lecz, nie czekając na jej odpowiedź, zaczyna iść pospiesznie w stronę Rynku, zmuszając i ją w ten sposób oddalić się od hotelu. Ona idzie obok niego, albo raczej za nim, starając się nie zabłocić bucików w topniejącym wzdłuż trotuarów śniegu. Niewiele dostrzedz można jej twarzy pomiędzy rondem ciemno­‑granatowego kapelusza, silnie nasuniętego na oczy, a brzegiem wysoko podniesionego kołnierza czarnego żakietu, okładanego imitacją karakułów. Rysy jednak są dość regularne, nosek trochę zadarty, cera matowa, kredowo biała, usta małe, trochę wycięte w podkowę i silnie pociągnięte karminową pomadką. Jest wysoka, dość chuda, tylko biodra ma silnie rozwinięte i idąc kołysze niemi z pewnym leniwym wdziękiem.
Szatkiewicz jest od niej niższy wzrostem, i w ogóle niknie i drobnieje, pomimo, że wyszedłszy na ulicę, przypomina sobie, iż jest współ-