Strona:Gabrjela Zapolska-Antysemitnik.pdf/33

Ta strona została skorygowana.

pracownikiem Kurjera i powinien mieć „tęgą“ minę. Wydyma więc piersi, podnosi ramiona i idzie z miną pogromcy dzikich zwierząt.
Wychodzą, milcząc, na Rynek, biały w tej chwili od śniegu. Po murach kościoła P. Maryi tulą się zziębnięte gołębie.
— Biedne ptaki! — mówi młoda kobieta, wskazując palcem w stronę kościoła.
Szatkiewicz wzrusza ramionami:
— Prosiłem cię tyle razy, ażebyś, idąc ze mną, nie ukazywała palcem przedmiotów...
Kobieta rumieni się gwałtownie.
— To może dobre na scenie, ale nie na ulicy! — ciągnie dalej Szatkiewicz.
Chwila milczenia: idą znów dalej, mijając sklepy. Wreszcie ona odzywa się nieśmiało:
— Pan dziś w złym humorze?
— Tak!
— Panu się co nie udało?
— Nie!
— A dla czego pan wczoraj pod teatr nie przyszedł?... ja na pana czekałam!
Szatkiewicz ma ochotę krzyknąć na całe gardło przeraźliwym głosem, że mu się nie chciało, że wolał pójść do knajpy, pić i ogłupiać się w towarzystwie Bindera i Witwickiego, lecz prawie bezwłasnowolnie odpowiada: