Strona:Gabrjela Zapolska-Antysemitnik.pdf/50

Ta strona została skorygowana.

liku lampy, blaszki migotały zdaleka wabiącym blaskiem. Przypominały kulisy, różowe trykoty, blond peruki — sztuczne, księżycowe oświetlenie. I choć nic oprócz tej ubogiej kostjumowej szmaty nie miało tu cech artyzmu i kultu dla sztuki, jednak i to już wystarczało, aby zaznaczała się nuta cygańska, aktorska, szychowa i rozpaczliwie nędzna.
Szatkiewicz siedział na kanapie starej i wytartej, okrytej dużym, ciepłym pledem.
Plecy miał oparte o poduszkę haftowaną na kanwie, spłowiałą i śmieszną. Pił znów kawę, teraz już wolniej, gdyż pierwszy głód zaspokoił i wzrok jego przeniósł się na stojącą przed nim kobietę.
Była ubrana starannie, widocznie na jego przyjęcie, w bluzce różowej, cokolwiek u szyi zniszczonej teatralnem bielidłem, tłustością i różem. Nie miała kształtów wysmukłej dziewczyny. Była chudą, a nie smukłą. Jakieś znużenie w pochyleniu pleców, w opuszczeniu rąk, kazało przypuszczać, że ta kobieta już przeszła dużo, zanim zamieszkała w tym cichym pokoiku, gdzie tak jasno płonęła lampa, odbijając się w deszczu srebrnych blaszek, zdobiących dół jej teatralnej sukienki.
Twarz jej, wyzwolona z ram kapelusza i futrzanego kołnierza, przedstawiała się teraz, jak twarz jakiegoś widma dziwnie bladego i niezwykle pięknego. Twarz ta miała kształt trójkąta i odzna-