Strona:Gabrjela Zapolska-Antysemitnik.pdf/57

Ta strona została skorygowana.

fjoletowy kwiat, jakby płaszcz smutny cokolwiek, lecz wdzięku pełen.
I ona — ta Irma, żyjąca z czterdziestu guldenów, kłopocąca się o praczkę, światło, opał, ubranie na scenę i ulicę — wydała mu się teraz bardzo strojną i harmonijną istotą, siedzącą w oddali pod mgłą różową, zasianą złotemi gwiazdami.
Troska o pieniądze znikła również z jego umysłu. Ogarnęło go gorączkowe, senne rozmarzenie, zupełnie różne od tego, jakiemu uległ w redakcji przed trzema godzinami.
Tam zdawało mu się, że tonie w lepkiem, cuchnącem błocie. Przed nim leżał zrodzony w jego mózgu płatny paszkwil, otaczały go dokoła pragnienia pogoni za groszem, choćby kosztem życia i czci ludzkiej.
Tu — zapadał powoli w stan jakiejś wielkiej błogości. Było mu fizycznie i moralnie dobrze. Przez ścianę — po przez zamknięte i zastawione komodą drzwi, usłyszał jakieś ciche szepty i stukot miarowy, jakby kołyski. To go usypiało do reszty — jak małe dziecko. Raz jeszcze usiłował podnieść ociężałe powieki. Zabrakło mu siły i chęci. Głowa opadła mu na ramię.
Znów zasnął.


∗             ∗