Strona:Gabrjela Zapolska-Antysemitnik.pdf/61

Ta strona została skorygowana.

bijała wśród tej niemal purpurowej szczeciny. Z góry patrząc na malca, widziało się tylko rudo­‑złotą kulę jego głowiny i duże, fatalnie odstające uszy.
Z pod sukienki wysuwały się nożyny w pająk zgięte, wykrzywione angielską chorobą. Dziecko było brudne i zasmarowane, jakkolwiek ubranie było na niem całe i ciepłe.
Okryte długą, szarą, włóczkową chustką, stało przylepione do paki maleńkie, biedne, ciche, skrzywione i senne.
Szatkiewicz z ciekawością, której sobie wytłómaczyć nie umiał, spojrzał na to dziecko.
Wydało mu się bardzo brzydkie i okropnie żydowskie.
Wskazał więc nań końcem parasola, tak, jak się wskazuje na sparszałe kocie, siedzące nad brzegiem kanałowej kraty — i spytał:
— Czyjże to bachor?
Po twarzy Irmy przemknęło coś na kształt wachania.
— Nie wiem... — wyrzekła wreszcie — to pewnie sąsiadów!...
Szatkiewicz schodził już po schodach na dół.
— To żydzi mieszkają obok ciebie? — zapytał. I nie czekając na jej odpowiedź, dodał:
— Powinnaś się stąd wyprowadzić, bo to niemiłe takie sąsiędztwo!