Strona:Gabrjela Zapolska-Antysemitnik.pdf/79

Ta strona została skorygowana.

— Uważać! — zawołał rozkazującym tonem i końcem parasola usunął ze swej drogi narzucającą się dziewczynę.
Lecz znów myśl i pragnienie „zabawienia się“ zaczęła w nim nurtować. Chciał światła, muzyki, wesołości...
Do teatru! — nie! — Wiedział, że loża redakcyjna będzie według zwyczaju natłoczona, jak żydowska bryczka i dla niego nie będzie już miejsca.
A potem w teatrze się „nie bawią“. Pójdzie lepiej do Odeonu albo do Friedmana.
Chwilę zawahał się, nie wiedząc, czy ma wstąpić po kogo ze znajomych. Ale ogarnęła go nagła złość. Po co? Na co? Bawić się będzie sam. Gdy dwa dni temu był bez centa, nikt mu nie przyszedł z pomocą. Dziś on nie podzieli się tą dozą wesołości, jaką osiągnąć zamierza.
Spacerował jeszcze chwilę po linji, dziwiąc się, jak atmosfera stawała się duszną i przygniatającą w moralnem tego słowa znaczeniu. Ta garstka ludzi, snująca się w obie strony, zacieśniała się coraz więcej, a dokoła nich, nad niemi, jakaś obręcz silna, potężna, niewidzialna, wykuta z niedomówionych pragnień i chęci, opasywała, odgradzała ten tłum próżniaczy i obłudny od reszty miasta, w którem zdawało się za dnia nie