Strona:Gabrjela Zapolska-Antysemitnik.pdf/87

Ta strona została skorygowana.

— Łżesz, żydowskie nasienie — wrzeszczał doróżkarz — to je porzomne panowie, uni się za krześcijanem ujmom i ciebie, żydowskie bolączko, z Krakowa wyśmigajom!
Szatkiewicz wpadł do przedsionka i zwrócił się do kasy.
Pusto tu było i cicho jak w grobie. Przedsionek ten robił wrażenie parowej łaźni akcyjnej, do której nikt nie chodził i akcje spadły niżej zera.
Szatkiewicz, jako wspópracownik Kurjera, jeden „z szarego końca“ nie miał wolnego wstępu do tego przybytku wesołości i rozkoszy.
Kupił bilet i chciał wejść na dół — zawahał się jednak; poszedł na górę, na galerję, zobaczyć, czy nie ma kogo ze znajomych, z kimby się spotkać nie chciał.
Wszedł i spojrzał na dół.
Kurtyna była spuszczona.
Cała salka tonęła w jaskini cieniu i kurzu.
Na dole kilka „osób“ piło piwo, albo siedziało milcząc przy stolikach. Kelnerzy, oparci o słupy, zdawali się być lalkami z wosku.
Przy pianinie siedziało coś w rodzaju człowieka, siwe, biedne, skurczone.
Przeraźliwa pustka, nuda, czarna melancholia, wyzierały z każdego kąta tej studni ciemnej, za-