Strona:Gabrjela Zapolska-Antysemitnik.pdf/88

Ta strona została skorygowana.

dymionej, wilgotnej. Szatkiewicz stał przez chwilę oparty o balustradę.
Stał i czuł, jak jakaś dziwna przygniatała go trwoga.
Bał się pozostać tu dłużej. To widma warjatów i pijanych szkieletów majaczyły się w przestrzeni.
Cofnął się i zbiegł ze wschodów — wypadł na ulicę i zaczął biedz w kierunku Friedmana.
Tam jest stanowczo weselej, jaśniej — potem będzie więcej ludzi.
I znów wszedł na górę, na galerję, gdzie dwie jakieś starsze damy piły piwo z jednego kufla. Usiadł tuż przy balustradzie — oparł głowę i patrzył.
Sala była stanowczo większa niż w Odeonie, widna, a nawet czysta.
Na scenie kurtyna była podniesiona i przed kinkietami z miną uczonego cielęcia jakaś niemka, niezgrabna i źle ubrana, śpiewała coś głosem podobnym do dźwięku, jaki otrzymać można przez szczęśliwą kombinację grzebienia, bibuły i ust. Na sali tu i ówdzie mężczyźni obsiedli stoliki, zapijając się piwem, w lożach poważne niemki z mężami siedziały, zaplótłszy ręce w małdrzyk i słuchając bezwstydnych kupletów, myślały o sztrudlu, który jutro miał przyozdobić obiad rodziny.