Strona:Gabrjela Zapolska-Antysemitnik.pdf/92

Ta strona została skorygowana.

nia na kolację, ale ona pewnie nigdzie nie pójdzie, bo ona bardzo grymaśna!
Szatkiewicz milcząc przypatrywał się śpiewającej na scenie kobiecie.
Rysy jej twarzy były wybitnie żydowskie, ale dziwnie majestatyczne i kształtne. Olbrzymie oczy miały w sobie leniwy spokój źrenic dobrze odżywianych i wyspanych odalisek haremowych. Śpiewała źle — ale nikt nie słuchał tego, co śpiewała.
Każdy patrzył i oczyma pożerał literalnie tę kobietę, mającą w sobie czar zbytkownego przedmiotu, wystawionego na licytację w jakimś brudnym zakątku lombardowym.
Szatkiewicz poczuł także ten prąd, który ze sceny biegł teraz ku niemu. Ta cudownie piękna żydówka, zawodząca płaczliwie jakieś wesołe kuplety, zbudziła jego nerwy i pragnienia. Kilka guldenów, które miał w kieszeni, trzymały go jednak na uwięzi. Kolacja! Hm — owa „księżna von Würtemberg“ — cała ubrylantowana, parsknęłaby, mu śmiechem w oczy, gdyby tylko dostrzegła, że i on po nią rękę wyciąga.
Nie — nie dla niego nędzarza ta uroda, ten blask, to olśniewające ciało, przebijające pod cienką tkaniną trykotu...
Wstał — rzucił na stół guldena i kierował się ku wyjściu.