Mimowoli przed oczyma naszemi przedstawia się wielka, niezmierzona świątynia. I w tej świątyni, w powietrzu, pod sklepieniem, to znów ku ziemi przypadłe całemi strugami płoną lampy. Moc ich niezliczona. Miljony miljonów. Płoną, drgają, rzucają czasem oślepłe blaski, czasem krwawo zamigocą tragiczną barwą, czasem cicho, martwo, wpółsennie zdają się drzemać w przestworzu...
Tych lamp tak wiele — ile istot ludzkich.
Bo to są — ludzkie dusze...
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Skoro więc znajdzie się pisarz tak śmiały, że całą sztukę swoją przeznacza nato, aby rozsnuć przed oczyma widza los takiej ludzkiej duszy — widz uczuwa wielką niecierpliwość i niepokój. Tragedje duszy? — Tragedje!... A więc to będzie jedna z tych lamp o krwawym, bolesnym refleksie, to będzie poszarpany jeden duch człowieczy na strzępy w walce, czy to z wpływami zewnętrznymi, czy z owem fatum, na które i dusza w swej potędze nawet nie ma dość odpornej siły. Dusza ludzka obecnie doszła do takiej łatwości wynurzenia swych stanów, swych bólów, zwątpień, pragnień, nadziei, rozpaczy, iż dramatopisarzowi przychodzi łatwo, skoro już duchową obrał analizę i sferę, znaleźć prawdziwą tragedję duchową i tą zająć duszę widza.