Żona — mówi tylko o oddaniu się cielesnem, kochanek o posiadaniu — doktor o chorobie tajemnej a dziedzicznej — słowem ciągle, bezustannie wtej sztuce jest „ciało“ i ciało na ustach i myśli wszystkich. O nie się rozchodzą, szarpią, dręczą, mordują, tęsknią marzą. ale dusza — och! gdzież tam jest dusza? Bo dusza ludzka to ogrom, to takie wielkie, rzeczywiste tragedje, które nią szarpią, że owe tragedje Bracca są śmieszne i fałszywe.
I gdyby już odłączywszy ów faktyczny tytuł, wziąć tą sztukę poprostu jako tragedję wiarołomstwa to i tu niema nic zajmującego — nic nowego.
Te spowiedzi żon błądzących, które błądzą, same nie wiedząc dlaczego, widz już umie napamięć, te wyrzuty męża: „nieszczęsna! ty! ty! czy to być może!“ — a potem sataniczny kochanek, którego odpycha dumnie już wystygła kobieta: „idź pan, bo cię każę wypędzić!“ — lub „do dziecka nie masz prawa!“ Publiczność słucha, przyjmuje to, bo cóż ma począć? — ale się nudzi, uśmiecha i wreszcie gdy ta mało zajmująca para małżonków padła sobie w objęcia — oddycha — „ach! nareszcie!“
Do owej wielkiej świątyni, w której płoną miliony lamp krwawych, jak rubiny, świetnych, jak brylanty, spokojnych jak wygasłe gwiazdy — do tej świątyni dusz nie zajrzał tym razem Bracco i nie zajrzała z nim publiczność lwowska. Mało jej było, tej publiczności, ale i ta garstka spoglądała po sobie z podziwem — a dlaczego?
Bo słyszeli... pół sztuki!
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Tak — niestety. Słyszeliśmy pół sztuki. Co się stało? Nikt nie wie.. To wiemy wszakże, iż wszyscy artyści usiłowali być nadto nastrojowi. Mówili tak, że pomimo natężenia zrozumieć zaledwie pół sztuki było można. Jeden pan Solski, który ma bardzo wyraźną dykcję, był zrozumiały — inni kryli swe role, jak najgłębsze sekrety. Szkoda jednak! Panna Arkawin napracowała się ciężko. Na jej młode barki wło-