Cicho, cichutko, jakby zoddali wypływa muzyka harf, wolno, wolniutko idzie zasłona w górę. Przed widzem nie scena, a gaj, zieleń, powoje, bluszcze i winny liść. Na tle tej zieleni dziewczyna złotowłosa, jak powój biała w swych atłasach i muślinach, na tle tej zieleni chłopak złotowłosy, odziany w aksamit purpurowy, jak mak, osypany srebrem. U ramion dziewczynki igra koronka białej chusteczki, u ramienia chłopaka fruwa biała kokarda. Rzec można: dwa motyle, biały i pąsowy, które usiadły wśród kwiatów z rozwianemi skrzydły. A harfy grają ciągle, aż głos ich drżący niknie, utopiony w głosie tych dwojga młodych. I choć to niby ludzie mówią, widzowi ciągle się zdaje, że słyszy muzykę i powoli daje się rozkołysać, rozmarzyć wielkiemu czarowi, jaki na niego ze sceny wypływa. I tak już jest przez całą sztukę, nic nie wytrąca nas z idealnego nastroju, bo nawet śmiech nie łaskocze nam nerwów, ale uśmiechać się każe. Chwilami — na scenie robi się gwarniej, głośniej... To nic — to jakby wiatr letni zaszumiał gałęziami akacji i strząsnął trochę białego, wonnego kwiecia. Cały wieczór mija w szlachetnem, czystem upojeniu. A gdy przed rampę wychodzi pięć laleczek, trzymających się za ręce, a poza