dziewczęta, nad któremi czuwają matki, które w wygodzie, w opiece, w dostatkach są tak cnotliwe, iż czekają cierpliwie przez dwa, trzy karnawały, aż je poprowadzi do ołtarza bogaty, piękny mąż.
— Czy mnie nie wolno było, wyrwać się z mej nędzy? — pyta Toni, której całą winą było to, że wracając z roboty, zmęczona, zdręczona, zziębnięta, zaczęła słuchać słodkich słów, jakie mówił do niej śliczny i dobry Hugo. Głupie dziewczę! Nie spekulowała na małżeństwo. Nie pytała o ślub. Powiedziała: „ślubuję ci wiarę i posłuszeństwo“ — bez wyrachowania, bez świadków bez aktów... Zato stróż moralności społecznej mówi jej: — idź precz!... i ci drudzy, których syn jest przyczyną jej moralnej śmierci — nie umieją oprzeć się, nie umieją powiedzieć jej „zostań! — nie przebaczamy ci, bo nie mamy ci nic do przebaczenia“.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Schnitzler w „Spuściznie“ jest tak silnym, tak potężnym ironistą, taką rękawicę rzuca całej społecznej budowie, iż wyszedłszy z teatru, widz aż czuje się przygnieciony, oszołomiony, tem, co usłyszał. A potęga tego wrażenia pochodzi właśnie stąd, iż Schnitzler nie wziął dla wykazania potworności i przewrotności czczego „wypada“ — ludzi złych — ale ludzi tak zwanych pozornie „dobrymi“ — szlachetnymi, ludzi, którzy cieszą się dobrą opinją u znajomych i w sklepach, gdzie płacą rzetelnie swoje rachunki.
Schnitzler genjalnymi i zdumiewająco drobnymi szczególikami rysuje tło i charaktery, a czyni to z taką precyzją, z takiem mistrzostwem, że po upływie pierwszego aktu znamy tak rodzinę Lossatich, jak gdybyśmy z nimi żyli lata całe. Bo to nie jest specjalnie rodzina niemiecka. Ten krzykliwy typ ojca rodziny, który się zamianował bogiem swego domu i napełnia ten dom skrzekiem swego głosu, skrzypieniem swych butów i hałasem swej napuszonej, płaskiej natury, ta matka rodząca, wychowująca bezmyślnie