z tradycją, a swego Radziwiłła nam odtworzył — ulepił tak, jak ongi Matejko odtwarzał wizerunki królów ze starych pieczęci. Ten Radziwiłł Glińskiego, w swym białym żupanie i szlafmycy, mruczące łacińskie pacierze, z dodatkiem „panie kochanku“ — i spacerujący po smudze księżycowej koło drzwi Baśki — pozostanie we wspomnieniach publiczności na zawsze, a przy tem wspomnieniu mimowolny uśmiech wypływać będzie na usta, taką potęgę humoru — ma w sobie ta niezwykła, w mrok przeszłości spowita postać.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Jedna kobieta w całej sztuce — owa Baśka. Jest nią pani Stachowicz — i jest nią naprawdę i bez żadnych zastrzeżeń. Wczorajszy wieczór przypomniał nam ową Koźmianowską Stachowicz — tę, która śmiechem swoim srebrnym umiała podbijać cały Kraków. Baśka w osobie pani Stachowicz była bardzo prosta, szczera, wesoła i sympatyczna. Artystka wybornie zrobiła — sceny kokieterji biorąc trochę rubasznie i według swojskiego chowu. Trochę tylko więcej przewrotności, a sceny niektóre byłyby wyszły w sposób bardzo... scabreux. Tymczasem Stachowicz wpadła, porwała za szyję, ale bez śladu zmysłowości, tylko ot — dokazując i sytuacja była ocalona. Dużo, bardzo dużo wdzięku i świeżego humoru dała pani Stachowicz swej Baśce, wyglądała ładnie, uśmiech jej miał powab pogodnego słońca.
Pan Roman z dużem nabożeństwem przystąpił do swej roli. Cóż dziwnego, „grał Radziwiłła Zboiński!“. Ależ — comparaison n’est pas raison — to był inny Radziwiłł — to inny. Książęcego majestatu niewiele było, ale też nie było zbytniej pospolitości. Zato Roman miał taki rozmach, wyglądał tak doskonale, tak działał poprostu na publiczność swoim humorem i naturalnością, że mu się i ten „majestat“ darowało i nie miało się do niego oto pretensji.
Artysta rolę opracował, owładnął nią, widocznie porobił do niej studja sumiennie i to się na wykonaniu odbiło.