litego, a silnego w swej pozornej bezsilności dramaturga płyną.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Grać Przybyszewskiego, to ciężkie dla artystów zadanie. Stokroć gorsze, niż grać Maeterlincka, który dla aktorów zawsze stanowi ciężki do zgryzienia orzech. W Maeterlincku akcja najczęściej się odbywa bez czasu, bez przestrzeni... ot, niewiadomo kto, gdzie, poprostu uczucia
Przybyszewski wizjom swoim daje pozory ludzi, każe im żyć w jakiemś otoczeniu, stanowisku — pełnić funkcje społeczne. I w tem leży trudność dla artysty. On czuje, że jest abstrakcją, a musi poruszać się na realnym gruncie. Wzorem umiejętności pokonania tej, zdaje się, nieprzełamanej trudności był wczoraj Solski, grający rolę zdradzonego męża. Już w „Dla szczęścia“ — podziwialiśmy jego wniknięcie w myśl twórczą Przybyszewskiego, odczucie niemal każdego drgnienia autora — ale w „Złotem runie“ Solski stworzył z wizji, z cienia — człowieka. On dał bólowi tyle uczucia, takie gorące, prawdziwe łzy, taką rozpacz, że to nie była gra, to nie była scena, to była dusza ludzka, wijąca się wśród bólów krwawej agonji. A przy tej sile uczucia Solski ani na chwilę nie wyszedł poza granice, nakreślone ręką autora. Był ciągle wizją nieszczęścia, był tym pionkiem, posuwanym na szachownicy ręką niewidzialnego tyrana i czuło się to w każdym geście, w każdem słowie artysty, że gna go jakaś siła, której on oprzeć się nie jest w stanie. Doskonale również grał Hierowski Łęckiego. Ile spokoju, ile pełnego godności bólu było w każdem jego słowie!
Prawie bez gestów Hierowski tylko w intonacji głosu malował cały stan swej duszy i czynił to doskonale, bez żadnego sztucznego wysiłku, tak, że i on kazał zapominać o scenie i o roli aktora. Irkę, zdradzającą żonę, grała pani Bednarzewska. Artystka ta posiada wielki głos i miękkość tonów, tak, że wczorajsza rola była prawdziwą