Na jesieni — roku przeszłego, zaturkotały drabiniaste wozy na krakowskim rynku. Tłum, który wypełniał ulice, aż zatrząsł się od ciekawości. — Jadą! jadą! jedzie wesele!...
Zaszumiało od wstęg, zakraśniało od sztucznych kwiatów i purpurowych chust, powiały pawie pióra drużbów, zabieliło się sukmanami, jak śniegiem. W środku, niby zorza różana, zajaśniała twarz bronowickiej dziewczyny, obok niej zaczernił się surdut narzeczonego.
— Wesele — wracają do Bronowic!
Wrócili ci dwoje już zaślubieni, ci napozór od siebie tak oddaleni, a przecież sobie bliscy, boć inaczej nie zeszliby się na życie całe. I do chaty bronowickiej, w której już żyje jedna taka sama para, powrócili na... wesele.
Powrócili i przywiedli ze sobą cały tłum gości. Wszyscy chcieli być na tem weselu, wszyscy chcieli tańczyć — wszyscy chcieli na tę jedną noc weselną „zbliżyć się do ludu“. I zahuczały basy, panny z miasta płynęły „raz wokoło“ — w objęciach parobczaków, dziennikarze Jagnom i Baśkom prawili słodycze.
Panie radczynie, albo rozprzebyszewszczone żydówki zaglądały po kątach chaty przez szyldkretowe face á main i mówiły, że to „ciekawe“.
Bo —
Strona:Gabrjela Zapolska-I Sfinks przemówi.djvu/229
Ta strona została przepisana.
Przed „Weselem“ — o „Weselu“.