i rzucenia się z gołą piersią na wroga. Proste to, szczere modli się w kościele, wiarę ma — słowem, fundament zdrów. — A tu nagle jak jęk konających powraca ze świata, tak ciągle zaczyna się kołatać wspomnienie krwawych chwil... i te poczciwe, chłopskie postaci, to potomkowie tych, co to
„Taki rok czterdziesty szósty
Przecież to chłop polski także!...“
I razem z temi słowami zmienia się już pogodny nastrój sztuki. Bo z początku widzimy tylko wesele, stół nakryty, słyszymy przytupywanie taneczne, widzimy rozbawione i rozflirtowane pary. Nagle, z tą krwawą plamą na chłopskiej sukmanie, z tem wspomnieniem upiornej wizji — zmienia się koloryt. Czujemy, że nas jakaś potęga wtłacza w straszny krąg. I zaczyna się ten piekielny, śmiertelny tan. Cały akt drugi, gdy za zaproszonym na wesele chochołem tłoczą się wizje i te wizje stają przed odpowiednią postacią — przygniata. Dziennikarz zastaje przed sobą... Stańczyka. Dziennikarz, ta niby potęga obecnej doby. Chwiejny on, jak liść, mówi on o sobie:
„Usypiam duszę mą biedną
I usypiam brata mego!“
Piękność i groza tej sceny określić się nie da. Należy jej słuchać z zapartym tchem, z natężoną uwagą. Każde słowo dziennikarza, to samoobrona duszy, szarpanej świadomością własnego niedołęstwa i komedjanctwa. Każde słowo Stańczyka, to straszny, bólem natchniony policzek. On nie wierzy w szczerość słów tego nerwowca i gdy on woła:
— Stańczyk mu rzuca w twarz sławne:
W tem zawarte zreasumowanie całej sceny. Nerwowicz chce się wsłuchać w głos dzwonu Zygmuntowskiego! —