I tak do każdego z nich, z tych żyjących przywłóczy się z za grobu ktoś, co mu w oczy jego nicość rzuca. Poecie — wielkość zagasła narodu każe zerwać z mdłą erotyczną pieśnią — każe mu przestać być „żakiem“ — a panu młodemu, szlachcicowi, Branicki w oczy rzuca:
„Czepiłeś się chamskiej dziewki —
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Jesteś szlachcic, to się z nami pocałuj!“
A ta szlachta, to przez całą tę weselną noc występuje jak straszna, boląca rana naszego narodu. Takie jedno powiedzenie Czepca:
„A jak myślę, że panowie
Dużoby już mogli mieć
Ino oni nie chcom chcieć“.
To wystarcza. — Jeden ów gospodarz okazuje się godny jakiejś wiary. On już przez swe życie proste w tej chłopskiej chacie przyjął niejako chrzest i godnym się stał. Jemu więc powierza Duch narodu misję zwołania ludu w dzień zmartwychwstania. Lecz oto — i ten śpiący. I ten, choć nagle przejęty i zgorączkowany „woli spać“. Oddał róg chłopu, a ten, zajęty czapką z piór, zgubił róg. Gdy przyszedł czas, niema czem zbudzić śpiącego ludu. I wtedy zjawia się taki ktoś, co gra na swoją nutę — co wiecznie gra — a my, Polacy — tańczymy, jak on gra. — I tańczą wszyscy!... Och! ta jedna scena, ta straszna, ta krwawa scena! Świt wschodzi, trupy tańczą — ten „ktoś“ ze słomy puścił ich w tan!... Scena znika — to jeden wielki cmentarz, a po tym cmentarzu tańczą... tańczą...
Już w czytaniu doznaje się takiego strasznego uczucia, tak coś dławi, tak coś w duszy krzyczy, że nie można znaleźć słów. Dlatego jutro, gdy przyjdzie ta chwila, gdy przyjdzie ta straszna ostatnia scena, w której my, Polacy, ujrzymy siebie tańczących, jak nam słomiany chochoł gra, porwie