Mówić o nich będę obszerniej dziś wieczorem, gdyż znużony umysł i oczy odmawiają posłuszeństwa. Lecz dziwny urok ogarnął przepełnioną widownię, gdy z poza purpurowej pluszowej zasłony wychyliła się wreszcie scena, ta scena upragniona, ukochana, już przed zjawieniem się swojem i witana milcząco, a przecież z gorącem życzeniem. Scena była cała błękitna od łagodnego blasku i w głębi bielały śniegowe szczyty. W baśni, która na tej scenie rozpoczęła pieśń swoją, szło o kwiat paproci, to kwiat szczęścia. Poezja daje szczęście tym, którzy ją kochają. Kasprowicz jest wielkim poetą. Dał piękne dzieło. Jak wyszło w scenicznych ramach o tem mówić będziemy później. Dziś — w ciszy nocnej notuję tylko wrażenie, pod którem zostaję. Widzę ciągle tę błękitną scenę i tę białą salę — słyszę harmonję wiersza, migocą mi srebrne pancerze — i zdaje mi się, że słyszałam bajkę, ktoś mi ją mówił — jakiś zbiorowy głos… dużo nawet głosów…
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
A potem grano Fredrę — i grano jego klejnot, „Odludki i poetę“. Scena zmieniła się zupełnie. Sufit belkowany, meble w pasy wierne i stylowe. Dla lwowskiej publiczności, to nie nowość, bo Fredrę grano we Lwowie zawsze z pietyzmem wielkim. Ale rzecz sama, niosąca ze sobą urok zeschłego kwiatu, zeschłego między kartkami nabożnej książki, leżącej na komodzie Babuni!
I kwiat ten przez lata całe niepojętym cudem zachował swoją barwę i delikatność płatków — niemal woń jeszcze, tę woń, którą upajały się romantyczne Zuzie owych czasów. Publiczność słuchała Fredrę w religijnem prawie milczeniu. Wszyscy czuli, że to genjusz polskiego dramatu z po za grobu jeszcze jedną scenę polską do boju i pracy wprowadza. Wachlarze przestały szeleścić — wszyscy milcząc, wpatrywali się w jasny otwór sceny.
Tak słucha się tylko potentatów sztuki.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |