co mało obeznane z ewolucją scenicznej literatury umysły nazywają „innowacjami“. Wdzięczna jestem panu Konczyńskiemu i do tego stopnia serjo zapatruję się na wczorajsze jego dzieło, iż nie mogę wymódz na sobie, aby choć na chwilę traktować „Otchłań“ jako utwór początkującego pisarza. Całość bowiem wrażenia przedstawia mi się tak pełna i poważna — pod względem pomysłu, przeprowadzenia i techniki scenicznej, że miary pobłażliwej z mego zapasu krytycznego wyciągać nie mogę — i (o radości!) nie potrzebuję!
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Otchłań!
Dlaczego ten tytuł? Kto spada w tę otchłań, kto ciągnie za sobą innych w przepaść bezdenną? Otchłanią już samą przez się jest jedna dusza, błąkająca się przez całą sztukę, jak demon, który wypłynął z ognistej powodzi poto, aby siać wkoło zgniliznę i spustoszenie. Demon z monoklem i zgrabnie uczesaną głową. Demon szykowny i noszący Faublas’a obok piłki dla swego dziecka — demon zapuszczający pazury do kas bankowych i stręczący dziewczęta swemu szwagrowi. Słowem „czarna dusza“ zła i przewrotna, chwilami jakby dla sportu, chwilami jakby z jakiegoś fatalizmu, który nie pozwala jej iść dobrą drogą, lecz każe koniecznie iść krętemi ścieżkami. Śliski typ, niebezpieczny, sąsiadujący z melodramatem. A przecież Konczyński daje sobie z tym demonem radę. Jego Podosocki jest „prawdziwym“ — jest możliwym — akceptujemy go od początku, zgadzamy się na niego, i śledzimy z całą wiarą jego gesta, ruchy i postępki. Dlaczego udaje się to autorowi? jakim sposobem wybrnął z tak niebezpiecznej matni, która będąc podstawą i założeniem, mogła być przyczyną zguby całego dzieła — zaraz wytłumaczę.
My — o Podosockim nic nie wiemy. Widz nie zna jego przeszłości. Skąd przyszedł ten demoniczny człowiek, czem było jego dzieciństwo, z jakiej on powstał otchłani —