— Nadzwyczajnie — odpowiada — grają znakomicie, a głównie mają tyle uczucia...
— To dzieło pańskie tak ich porywa
— To oni mnie porywają swoją interpretacją.
Chwilę słuchamy w miczeniu.
W tym kąciku kulis, w którym stoimy, dolatują nas tylko głosy artystów. I czuć w nich pietyzm, czuć w nich całe przejęcie się nerwowe, całe odczucie genjuszu, którym dzieło to jest przepojone. Każde ich słowo dreszczem przejmuje. Czuję, że mnie ogarnia jakieś wielkie wzruszenie, tak silne, iż znieść je trudno.
— Pani wie — mówi Wyspiański — przerobiłem „Warszawiankę!“ Będzie trochę inna...
— Jakakolwiek ona będzie — będzie zawsze wielka i przejmująca.
Pamiętam ten pamiętny wieczór, gdy ze sceny krakowskiej przemówił po raz pierwszy, ten największy wieczór w kronice sceny krakowskiej. Lecz oto na scenę wchodzi Branicki w otoczeniu czartów. — Wyspiański musi informować. Odchodzi ode mnie i po chwili patrzę tylko na niego, jak siedzi w kąciku sceny zasłuchany, zapatrzony w swoje dzieło, tak, jakby w obce dzieło Promień słońca przedostał się przez kulisę i oświetla jego jasną, spokojną twarz...
On słucha, patrzy i tylko czasem poruszają się jego usta, jakby wymawiał zcicha słowa, płynące ze sceny.
Strona:Gabrjela Zapolska-I Sfinks przemówi.djvu/311
Ta strona została przepisana.