Strona:Gabrjela Zapolska-I Sfinks przemówi.djvu/318

Ta strona została przepisana.
Zofja Czaplińska.

Przez okno moje znów widzę pole, zieleń lasu...
Wróciłam do siebie, do mego Skiza, jak marnotrawna córka i nie mogę dość naprzepraszać tego cichego domku, żem go tak opuściła.
Przez moje okno — nieśmiało, cicho — tulić się zaczynają, grzędy bratków sennych — i motyl zabłąkany bije żółtemi skrzydły o świeżo zasadzone masy jaśminu.
Pod kratą przyszły witać się ze mną te drobne egzystencje napozór bardzo żadne, a przecież o wielkiej wartości i pięknie niezmożonem, monotonnie skarżą się na swój los, to znów chwalą się odniesionem nad tym losem zwycięstwem. Tu łzy niekłamane płyną za umarłem w zimie dzieckiem, tu drobny listonoszyk opowiada o swoim awansie, tu dziewczynka z lasu podaje przez kratę bukiecik biednych, drżących od zimna kwiatuszków, zbieranych pod bezlistnym jeszcze gąszczem. I zaczynają mnie otaczać dobre dusze tych ludzi — ubogich, a tak bogatych w swej szarej egzystencji. Czuję się bardzo daleko — coraz dalej od zgiełku i brzydkiej wrzawy — od pobojowiska, od wyszczerzonych zębów wzajemnej walki o byt — od tych, którzy czyhają tylko na to, aby z poszarpania czyjejś siły utworzyć sobie reklamą strojny płaszcz chwilowej fałszywej sławy. I coraz dalej nikną, zapadają się w głąb, otchłań niezmierzoną te zwarte, pędzące na siebie masy, nienawistne i nienawidzące, zużywające swe