kałam jej zawsze w księżycową noc, gdy tak ponad grobami zawieszona byłam. Ale miałam ją blisko — i to nie pod memi stopy. Grób ten olbrzymiał, rósł i potężniał.
Garść popiołów pod nim ukryta nie była martwą popiołów garścią. Ponad to morze grobów ten był największy, najpromienniejszy, najbardziej wspaniały. To było królestwo jego ducha, ten cały cmentarz i on na nim żył, tęskniąc i zazdroszcząc... mogił popiołom.
Mogił — w których własna ziemia popioły otula, mogił, nad któremi nasze szumią brzozy, mogił, nad któremi polska mowa modli się i płacze.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
I dziś w teatralnej sali zdawało mi się, że znów widzę to białe morze grobów i że ta mogiła jest tak mnie bliską. Bo myśl poety, zaklęta w słowach, jego dzieło było przecież częścią jego ducha i duch ten był wśród nas. Ciało w proch rozsypane, duch wieczyście między nami został. I choć dozwolono mu pozostać wieczystym tułaczem, choć nikt z narodu nie zatęsknił, aby mieć jego trumnę wśród nas — i w tym kraju, gdzie tyle grobów i ten grób dołączyć, to przecież on po królewsku przebacza nam naszą winę i jest wiecznie wśród nas jeszcze promienniejszy, bardziej zjawiskowy i w nas wnikający, niż w swej trumnie.
Na dzieło jego odegrane wczoraj patrzeć okiem krytyka niepodobna. Mierzyć je miarą zwyczajnej roboty, skalpelem badać i analizować, czy to lub to logicznie zrobiono — nie sposób.
Gdy widzimy na niebie tęczę i ta zgubi się nagle w chmurze, a potem znów wypłynie triumfująca i harmonijna, czy możemy zastanawiać się, że w połowie chmura złamała nam tęczowe zjawisko? Dlatego „Niepoprawni“, którzy są jedynie tęczą, złożoną z całego snopa objawów genjuszu, tylko przenikną nam duszę wielkim, nieskalanym czarem, a z pod krytyki się uchylą Widzimy tylko olbrzymie dzieło natchnienia, poemat wyśpiewany, wysrebrzony