Wstań pieśni, wstań z drgających strun
I dzwoń i dźwięcz!...
Przez blask wieczorny złotych łun,
Przez triumfalne łuki tęcz
Płyń w lazurową nieba toń
I dźwięcz i dzwoń!...
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Powstała piosenka, powstała nawet cała pieśń i drgały struny wrażeń przez blask teatralnych kinkietów, przez triumfalne łuki złoconego proscenjum i płynęły w lazurową toń duchowego rozmarzenia w duszę widza. Poeta chciał, by to, co on wyśpiewa, szło w „szkarłatny odmęt krwawych skier“ — i szło w ten odmęt ludzkich zbrodni i namiętności i świeżej pieśni, jak śpiew skowronka, jak liście róż, gdy z nich rosa spadnie.
Bo napozór to „Zaczarowane koło“ nie ma żadnej wspólnej nici i zdaje się tylko nagromadzoną masą epizodów. A przecież tam jest nić, krwawa nić, straszna nić. Tam jest zbrodnia — cała ludzka zbrodnia — we wszelkich odcieniach. Tam jest cała nędza ludzkiej duszy, skąpana w krwi, stężała w trupach. Tam jest podła strona ludzkiej natury w oświetleniu siedmiu grzechów głównych. Tam jest to, co nas żre, co nam mordercze narzędzie w rękę