sztuce, zbierał nie tylko z płaczących szatańskich źrenic. One
Szeptały mu swoje głosy
W każdej wierzbie srebrnowłosej
W brzozach i topolach.
Szły Skowronkiem pod niebiosy
Echem grały w polach.
I dlatego powstał Maciuś, dlatego jak kwiat, jak promień słońca zjawia się co chwila wojewodzianka. To, co oni mówią, to jest „śpiewne granie“ — zbierane cichą nocą — nocą księżycową. Nasłuchać się nie można ich śpiewania. Gdy znikną, ginie jasność czysta i niezwykłym wabiąca czarem. Jeszcze jedna mi majaczy postać, potężna, wielka, wspaniała. To dziadek leśny — ten, który strzeże lasu smukłych świerków o brodatej korze.
I ten cały mchem pokryty starzec, to dusza lasu, ta dusza, co to o zachodzie słońca takim dziwnym jękiem wśród boru zawodzi. To dziad leśny skarży się na bezbożne siekiery, które dla grosza niszczą mu jego świątynię. I oni wszyscy, Maciuś, dziad leśny, wojewodzianka, żyją tylko księżycem, błękitem, śpiewem ptaków, wonią świerków. Pudrowana lalka, bosy naiwny pastuch i pół‑bóg leśny mają jednakie dusze, otulone w czyste uwielbienia natury i miłością dla niej dyszące. Do nich zbrodnia przystępu nie ma. Zasłuchani w pieśń, którą grają leśne ptaki, sami są pieśnią i wzlatują ponad zaczarowanem kołem, ponad purpurową krwią, w której się pławią wojewoda, młynarka, parobek i inni. W sercach swych, w poetycznym czarze swych rozmarzonych serc, znajdują dość siły do lotu, i jak te skowronki, o których Maciuś mówi tak pięknie, wiszą w powietrzu bez kropli krwi na skrzydłach swych dusz.
A pod niemi wre bratobójcza walka i stygnie trup młynarza, czernieje szubienica, na której wiatr kołysze drwala‑wisielca i najgroźniejszy ze wszystkich majaczy trup