otrzymanego przed chwilą guldena. Przed nią majaczy drobna postać kantorowego, który poomacku stara się znaleźć poręcz od schodów. Znajduje ją wreszcie i woła na opóźniającą się dziewczynę. W gorącym zaduchu, pełnym kurzu i stęchlizny, wiją się kręcone schody, tak zwane „kuchenne“, popsute, otulone ścianą posmarowaną węglem i zczerniałą od dymiących lampek naftowych, któremi służące rozjaśniały wieczorem ciemną i wąską przestrzeń. Woźny, klnąc, nasuwa czapkę i rozpoczyna karkołomną wędrówkę, trzymając się mocno skrzypiącej poręczy. Kaśka idzie za nim szybko, otwierając oczy, pragnąc się w ten sposób przyzwyczaić do panującej w klatce schodowej ciemności. Słabe nawpół spróchniałe deski, uginają się prawie pod olbrzymią stopą dziewczyny, spadającej ciężką masą w równych odstępach; schodzi na dół, nie licząc nawet pięter, uspokojona o swą przyszłość, pełna wiary i otuchy w miłosierdzie boskie. Pani wydała się jej uosobieniem piękna i dobroci po brzydkiej, wrzaskliwej pani Lewi, która kazała się „szanować“ i przeglądała ustawicznie w miedzianych rądlach lub samowarze. I Kaśka, na samą myśl lepszego słowa lub pochwały z ust tej ślicznej pani, dostaje jakby zawrotu w głowie i ciśnienia w gardle. Schodząc na dół, myślała więc, jak będzie się starać, aby zasłużyć na tę pochwałę, jak będzie pracować całymi dniami i nocami... Nagle zaciskają się jej oczy pod wpływem żółtawego światła, które zajaśniało na zakręcie schodów. Nie jest to przecież już światło słoneczne, ale mdły płomień świecy łojowej, osadzonej w latarce i niesionej przez młodego mężczyznę, ubranego w szarawą bluzę i długi fartuch płócienny.
Woźny, uszczęśliwiony z wypadku, rozjaśniającego mu dalszą część klatki schodowej, spuszcza się czemprędzej na dół — na wąskiem przejściu pozostaje sama Kaśka naprzeciw młodego mężczyzny, niosącego w ręku latarkę. Ze zwykłą nieśmiałością przyciska się do ściany, pragnąc zostawić jaknajszersze miejsce nadchodzącemu człowiekowi.
Pomimo jednak jej dobrych chęci, szerokie jej ramiona zabierają wiele miejsca i mężczyzna mimowoli zmuszony jest otrzeć się o nią, aby przejść dalej.
Strona:Gabrjela Zapolska-Kaśka-Karjatyda.djvu/012
Ta strona została uwierzytelniona.