Strona:Gabrjela Zapolska-Kaśka-Karjatyda.djvu/017

Ta strona została uwierzytelniona.

— Przyszłam frontowemi — odpowiada, patrząc zawsze w ziemię. — Pani zaprowadziła nas do kuchni, woźny poszedł pierwszy, a ja nie wiedziałem, gdzie jestem i co robię... Nie lubię ciemnicy.
Jan dorozumiewa się, że to służąca, zgodzona do państwa z trzeciego piętra.
— To panna będzie służyć u tych... z majstratu? — pyta, wykrzywiając się pogardliwie i odzyskując powoli rezon utracony.
— Zdaję się, że pan jest w majstracie — odpowiada Kaśka; — zgodziłam się do wszystkiego.
Wyraz twarzy Jana stawał się coraz pogardliwszym.
— Oj, to ci panna trafiła! Takie państwo...
Kaśka podniosła spuszczone powieki i utkwiła w mówiącego zdziwione oczy. Dla niej „państwo“ było zawsze „państwem“, rodzajem półbogów, o których nie mówi się inaczej, jak tylko z uszanowaniem.
Gdyby nie „państwo“, umarłaby przecież z głodu; płacono jej, żywiono, pozwalano spać cztery godziny na dobę, a w Wielką Sobotę chodzić na Boże groby. Swojej ciężkiej pracy nie liczyła wcale. Przecież musiała coś robić. Siedzieć z założonemi rękami mogły tylko panie, a zresztą, nie pragnęła tego wcale. I w bezmiernem zdziwieniu patrzy na stojącego przed nią stróża, który z taką pyszną pogardą krzywi swe wydęte wargi, mówiąc: „Takie państwo! Takie państwo“!
Nie przerywa wszakże i czeka dalszego wyjaśnienia, które otrzymuje niebawem w następującej formie:
— Widzi panna, jest państwo i państwo. Tu, na ten przykład, na pierwszem, mieszka pani hrabina ze synem... to jest państwo. A ci z majstratu, co panna do nich idzie, to nie państwo.
Kaśka uznaje za stosowne wtrącić:
— Przecież tak samo regularnie płacą.
Jan kiwa głową.
— Ta, niby. Ale się panna naharuje, zanim tych głupich pieniędzy się dokopie.
Kaśka macha ręką.
— Wszędzie trzeba pracować...
Teraz przyszła kolej na Jana, aby się zadziwił;