Strona:Gabrjela Zapolska-Kaśka-Karjatyda.djvu/021

Ta strona została uwierzytelniona.

Okrągłe oczy Jana otwierały się szeroko, a twarz rozjaśniał wyraz nieokreślonej błogości. Było mu wtedy tak przyjemnie, jakby mu się coś dobrego prześlizgnęło po gardle.
Jakkolwiek Jan utworzył sobie swą własną religję, do kościoła nie chodził, a księży niecierpiał, tolerował on przecież aksamitną książeczkę hrabiny i jej długi różaniec z ziarnek kokosowych.
— Grzeczna pani — mawiał, pijąc wódkę w narożnej szynkowni, — grzeczna, choć... jezuitka.
Jezuici należeli także do owego „tańca“, który Jan miał na myśli; nienawidził ich, jak wogóle wszystkich księży. Czarna sutanna wstrząsała nim do głębi. A przecież niewiara i brak szacunku dla duchowieństwa zrodziły się już w późniejszym wieku przy trumnie matki, której ksiądz nie chciał „uczciwie“ pochować, żądając za „paradę“ większej sumy, aniżeli mu Jan mógł wówczas ofiarować. Z tak błahego powodu wybuchnął nagle w Janie płomień niewiary, a wszystkie zasady religijne runęły nagle, gdy zarządano osobnego wynagrodzenia za mowę, odczytaną przed eksportacją zwłok matki.
W zdrowym umyśle chłopca powstała nagle wielka jasność. Nie studjując, nie badając, nie stawiając tez teologicznych, doszedł do punktu, z którego wyszedł; to jest, stał się znów małem dziecięciem, wierzącem w istność Boga, ale nieświadomem tej mistycznej zasłony, która majestat Stwórcy zasłania. Z pyszną obojętnością odwrócił się wtedy od księdza i rzekł!
— To się obejdzie!
Odrzucił wszystkie formy, a zostawił tylko Boga. Wszystkich księży bez wyjątku przezwał jezuitami, a sam przybrał nazwę „farmazona“.
Z czapką na bakier przekręconą reformował swych znajomych pomiędzy jedną a drugą blaszanką i uderzał energicznie pięścią w stół, zapewne dla dosadniejszego określenia swych argumentów.
Dlatego, gdy Kaśka, zbierając się do odejścia, rzekła swym słodkim głosem: „Trzeba państwo szanować, bo tak ksiądz przykazuje...“ — pociągnął ją gwałtownie za chustkę i wykrzywił usta.