— Panna Kasia jakby zechciała, toby mogła iść do jakiej innej, lekciejszej roboty; rondle i szafliki, to dla innych, brzydszych...
Kaśka roześmiała się szczerze.
— Niech pan Feliks nie dworuje. Ta cóżbym robiła inakszego?... Trafiła się niezła służba... Pani zda się dobra.
— Oj! One wszystkie niby dobre — mówi Feliks skrzywiony. — Ale ja znalazłbym coś innego, delikatniejszego, polityczniejszego. Ot naprzykład do mleczarni, jak Rózia, albo do kawiarni... Hę?...
I rzuciwszy projekt, patrzy z uwagą w twarz Kaśki, aby dostrzedz, jakie zrobił wrażenie.
Kaśka opuszcza nagle rękę, na której trzyma pończochę, a drugą dłonią pociera ramię. Silne palce rzeźbiarza, zaciśnięte z uporem powyżej jej łokcia, zostawiły czerwone pręgi bolesne, jakby od skrępowania powrozem. Stara się więc uśmierzyć ból zapomocą rozcierania.
— Ja do mleczarni? Zanadto jestem niezgrabna, zabrzydka. Rózia co innego...
Feliks postanawia uderzyć w strunę próżności, a przytem nie pragnie oszczędzać swej kochanki.
— Hi! hi! hi! Pewnie, że Rózia a panna, to co innego. Panna bo młodsza, i ładniejsza, i zdrowsza... Rózia przy pannie, to jak zduszona cytryna...
Kaśka doznaje tego samego zdziwienia, jakie ogarnęło ją w kuchni, gdy rozgniewana Rózia nazywała Feliksa „ananasem“. Teraz on nazywa ją „zduszoną cytryną“. Cóż wiąże tych dwoje ludzi, skoro się nawzajem nienawidzą?
I tą samą intonacją głosu pyta:
— Dlaczegóż pan z nią siedzisz?
Feliks krzywi wąskie usta i szuka przez chwilę odpowiedzi.
— Ot, przyzwyczaiłem się... taka moja głupia natura.
I ten się przyzwyczaił? Kaśka wzrusza ramionami i zaczyna cerować pończochę. Feliks pragnie widocznie coś dodać, bo zbliża się do kuferka, a uśmiech rozjaśnia jego twarz obojętną.
Strona:Gabrjela Zapolska-Kaśka-Karjatyda.djvu/044
Ta strona została uwierzytelniona.