ra przechodziła wszelkie granice. Czasem przemknęła para „cywilów“ — to znaczy, że on nie nosił wojskowej kurtki, ani nie roztrącał ludzi dla utorowania drogi i zwrócenia na siebie uwagi, a ona szła o wiele skromniej i przyzwoiciej, niż dziewczyny prowadzące się z żołnierzami. Brukowanym gościńcem jechały dorożki przepełnione ludźmi. Zmęczone konie, zachęcane batem, wlokły wychudłe nogi, potykając się o nierówne kamienie. Co dziesięć minut ludzie ustępowali z drogi przed dzwonkiem, obwieszczającym nadejście tramwaju. Natłok, panujący w tramwajach, był tego dnia niesłychany; fala pasażerów wylewała się na zewnątrz, przepełniając ganeczki, cisnąc konduktora, paraliżując ruchy woźnicy. A pomimo tego na każdym przystanku przybywali nowi pasażerowie; czepiając się balustrady, stawali na stopniach, próbując się wcisnąć do środka, aby tam siłą wywalczyć kawałek ławki. Rodziny urzędników, o wiele spokojniejsze, szły wolno, rozmawiając ciszej, nie potrącając nikogo, wyróżniając się w tym tłumie lepszym gustem w ubraniu i chorobliwą bladością, jaką najczęściej twarze kobiet były pokryte. Cały ten tłum złożony przeważnie z ludzi chudych o wklęsłych klatkach piersiowych, śmiał się fałszywą wesołością skazańców, daleką od tej hałaśliwej radości, jaką objawiają rzemieślnicy innych krajów w bezczynności popołudni niedzielnych. Nie było istotnej swobody w zczerniałych lub wyblakłych maskach ich twarzy, rodzaj ogłupienia i zbydlęcenia malował się w rysach tych ludzi, którzy w pracy swej widzieli jedynie źródło zarobku — możności wypicia większej ilości piwa, a zacieśnieni w swych źle urządzonych warsztatach, nie pracowali dla żadnej idei, dla dobra ogółu, lecz jedynie dla siebie samych, a w najlepszym razie dla utrzymania chorowitej żony i skrofulicznych dzieci. Nieożywieni żadną lepszą myślą, mieli chód i spuszczenie łbów, charakteryzujące konie żydowskich furmanów, a nawet w swej wesołości nieśli ze sobą trywjalny smutek zapracowanych „na śmierć” ludzi. Zresztą, jakąż rozrywką mieli orzeźwić zmęczone dusze, drzemiące w tych ciałach, które miast krwi nosiły w swych żyłach rozczyn alkoholu i jad złych chorób, odziedziczonych po ojcach lub nabytych w rozpuście
Strona:Gabrjela Zapolska-Kaśka-Karjatyda.djvu/102
Ta strona została uwierzytelniona.