to Bóg z nim; trzeba się pomodlić, to ulży jej z pewnością.
Wchodzi więc do kościoła, jak do jedynego miejsca, w którem pobyt jest dla niej w to popołudnie niedzielne możliwym. Popychając drzwi, obciągnięte zielonem suknem, wsuwa się nieśmiało do wnętrza świątyni, odurzona na wstępie wilgotnym chłodem i przenikającym śpiewem, przepełniającym wysokie, ciemne mury.
W podwójnych rzędach ławek siedzą całe gromady ludzi, gubiąc kontury swych głów i ramion w półmroku, spadającym z górnej części budynku. Ludzie ci o namiętnych, twardych twarzach, z zapałem i niezwykłą siłą śpiewają, roztwierając szeroko usta i opierając się kościstemi rękami o brzeg ławki. Jakiś dziki, namiętny ton plącze się w tej pieśni, która wzlata pod ginące w mroku sklepienie. Jest-to przecież serdeczna prośba do Matki Bożej, której twarz uśmiecha się wśród zieleni sztucznych kwiatów na jednym z bocznych ołtarzy.
„Serdeczna Matko, opiekunko ludzi,
Niech Cię płacz sierot do litości wzbudzi“ —
brzmią słowa pieśni. Chropawe, nieugięte głosy nie mają wszakże pokornego, odpowiedniego dźwięku. Ten chór mężczyzn o jakichś namiętnych naturach, potrzebujących hałaśliwego wylania, wzbija się rwącą nierówną melodją, przepełniającą buntowniczym krzykiem ciemne zakątki świątyni. Po drugiej stronie gromada kobiet odpowiada, odbierając mężczyznom melodję i prowadząc ją cienkimi, piskliwymi głosami. Mężczyźni niecierpliwie wyczekują końca strofki, wpadając z hałasem w gwar kobiecych wyrazów.
Nad nimi sklepienie kościoła ciemne, pomalowane w brunatne obłoki, roztacza się poważnie, pokrywając ciężką masą wysokie filary, zdobne w zniszczone sztukaterje, z których gips poodpadał. Okna wysoko umieszczone, pozaciągane ciemnemi zasłonami, nie przepuszczają światła; tylko w zagłębieniu wielkiego ołtarza błyszczą złocone kolumny i płaszcze, udrapowane wzdłuż bioder naturalnej wielkości aniołów, podtrzymujących