lę, — dziewczyna mimowoli poddaje się jakiejś silniejszej woli, która ją do Jana pociąga. Szczęśliwa jest z nadarzającej się sposobności, która pozwoli jej do niego przemówić.
Jedyną jej troską jest, aby spotkała go samego i mogła się „wyjęzyczyć“. Przychodzi jej mówić z trudnością i wogóle ma mało rezonu, ale sądzi, że jej Bóg dopomoże. Podziękuje mu ładnie i poprosi, aby z niej więcej nie przedrwiwał, bo jej to przykrość sprawia. On pewnie zaśmieje się, pokazując swe równe, białe zęby, i pogodzi się z nią, a może, kto wie — gdy go zaprosi na górę, przyjdzie, usiądzie koło stołu i porozmawia trochę, herbatę wypije.
Wtedy ona go przekona, że nie miał słuszności, postępując z nią tak dziwnie; opowie mu, kim jest, z jakiej pochodzi familji, pokaże mu „mentrykę“ i „książkę służbową“ — a myśli że to go ostatecznie przekona i ku niej nawróci. Tylko czy zechce przyjść i czy pan na to pozwoli, aby mężczyzna przesiadywał w kuchni?
W tem sęk!
Wczesnym rankiem wyszedł Jan zamieść i pokropić ulicę.
Chodniki, jeszcze puste, wyciągały swe szare, płaskie grzbiety, chłonąc w siebie promienie wschodzącego słońca.
Gdzieniegdzie przesuwały się gromadki robotników, śpieszących do pracy, a pozawijanych w łachmany, przesiąkłe potem i kurzem dnia wczorajszego. Zaspane służące dźwigały konewki, z których woda lała się strumieniem; wozy, śpieszące na targ, przelatywały, dudniąc po nierównym bruku.
Powoli otwierały się bramy domów, błyskając otworem sieni, z której dobywał się hałas budzących się ze snu ludzi.
Od czasu do czasu zajęczał słaby głos dzwonka, wzywający zakonników na poranne modlitwy.
Przez szarawe, niepewne tło horyzontu przecierały się leniwie błękitne smugi, zwiastując uśpionemu jeszcze miastu piękny, pogodny dzionek. Miasto przecież budziło się leniwie, jakby nieciekawe uroku letniego poranka, rzec można, że się „wyżyło“, jak stary rozpust-
Strona:Gabrjela Zapolska-Kaśka-Karjatyda.djvu/120
Ta strona została uwierzytelniona.