Strona:Gabrjela Zapolska-Kaśka-Karjatyda.djvu/124

Ta strona została uwierzytelniona.

— Niech pan Jan nie myśli — zaczyna, ożywiając się stopniowo, — że chodziłam tak sama jedna po dobrej woli. Mnie samej to nie ładzi tak szpacerować bez ulicę, przez znajomych... ale ja znajomości nie mam żadnej, a familja moja daleko, choć to są bardzo porządni ludzie.
I odrobina dumy, jaką ta dziewczyna chowa w głębi swej duszy, przebija się w intonacji głosu, z jaką wymawia ostatnie słowa.
Ożywiona nagłym, a dla niej niespodziewanie pomyślnym zwrotem, staje się rozmowną — i wbrew zwyczajowi ciemne jej oczy patrzą wprost w twarz stróża, migocąc złotawymi blaskami, przecinającymi piwne zabarwienie źrenicy.
Jan z przyjemnością słucha mowy dziewczyny. I on rad jest, że porzuci zbyt ciężką dla niego rolę wroga i stanie się przyjacielem tej dziwnie dla niego sympatycznej kobiety.
Gdy Kaśka skończyła mówić, Jan patrzył na nią jeszcze chwilkę z wielkiem upodobaniem. Niesłusznie nazywają ją „tłumokiem“, żadna z dziewcząt, zamieszkujących kamienicę, nie może iść w porównanie z Kaśką, — tak zdrową, silną i ładną wydaje mu się w tej chwili. Rozmawiając, postawiła trzymaną w ręku konewkę i obie ręce skrzyżowała wdzięcznym ruchem na piersiach. Ręce te czerwone, lśniące, pełne — ciągną ku sobie wzrok Jana, budząc w nim chętkę uszczypania silnie tuż około łokcia. Ale rozsądek przeważaj; nie chce zrazić do siebie Kaśki, bo wie, że ona takich żartów nie lubi. Później... kto wie, może się oswoi, zresztą — Jan, zobaczy, co to z tego mieć będzie można.
Na razie jest zadowolony szczerze z obrotu, jaki rzeczy wzięły. Położył miotłę i zbliżył się do Kaśki; stoją tak naprzeciw siebie, przedzieleni tylko wąskim rowkiem rynsztoka, w którym płynie błękitnawą farbą ubarwiona woda, wylana świeżo z pobliskiej farbiarni.
— To pannie tak przykro i ckliwo być musi ciągiem siedzieć samej jednej? — pyta Jan, zainteresowany osamotnieniem Kaśki.
Mój Boże! czy jej ckliwo? — Ależ tak, a nawet bardzo. I szczerze, nic nie tając, opowiada, jak przy-