krzy jej się w kuchni, gdy nie ma co do roboty lub święto pracować zabrania.
— Pani dobra, ale strasznie niemrawa, pan znów trochę durnowaty, a oboje nigdy nic ze mną nie gadają. Zresztą, nie dziwota, bo to państwo, ja tylko sługa, to im nie do rezonu ze mną; tylko że to człowiek nie pies, ani nieme stworzenie, to lubi czasem rozgadać się o tem i o drugiem. A tu choć do ścian gadaj, taka pustka. W budny dzień, to mniejsza, ale jak święto przyjdzie, to nie uwierzy pan Jan, jak mnie chyci za serce. Takam wtedy zmarnowana, że za nic każda sierota! Wyjdę na ulicę, to łażę jak ćma, bo tak przez wyznaczenia, to jak na wystawę...
Jan z ubolewaniem kiwa głową.
— Pewnie, pewnie — konkluduje po chwili — kobiecie samej, to jak sroce w lesie. Każda powinna mieć swego chłopa, coby jej stanął w przygodzie i krzywdy zrobić nie dał.
Milkną oboje nagle, zmieszani tym zwrotem rozmowy. Ona myśli w tej chwili o silnej pięści Jana, który tak gracko „stanął jej w przygodzie“, — on zaś mimowoli zapytuje siebie samego, czy nie wartoby pomyśleć o zostaniu „chłopem“ tej dziewczyny. Tylko ten ślub! to małżeństwo!... Eh, co tam! kupić nie kupić, potargować nie wadzi. Zresztą, może ona ustąpi coś ze swych warunków, — kobiety same nie wiedzą, czego chcą. Czasem baba rano jezuitka, a w wieczór farmazonka. Spróbować trzeba; jak się nie uda, to despektu znów tak wielkiego nie będzie.
I z nagłą determinacją czyni Kaśce propozycję wspólnego spaceru za trzy tygodnie, wtedy, gdy będzie miała „wyjście“.
— Pójdziemy za rogatkę albo do menażerji; zresztą, gdzie panna Kasia zechce, mnie to za jedno, ja się znam z temi osobliwościami...
I usiłuje przybrać minę zblazowanego człowieka, dla którego nic na świecie obcem nie jest.
Kaśka stoi chwilkę, nie mogąc przemówić ani słowa. Walczy w niej jakiś instynkt, szarpiący duszę kobiety w przededniu jej upadku — i chęć zabawienia się w towarzystwie Jana. Czuje, że powinna odpowiedzieć „nie“
Strona:Gabrjela Zapolska-Kaśka-Karjatyda.djvu/125
Ta strona została uwierzytelniona.