jemnie. Jedni są mniej pijani i ci dopomagają w stawianiu kroków zupełnie nieprzytomnym towarzyszom. Cała ta gromada, oświetlona czystym blaskiem poranka, zatacza się pod murami kamienic i zakreśla swem zbiorowem cielskiem najróżnorodniejsze zygzaki, nieznane w szkołach rysunkowych. Fantazja i dziwna dezinwoltura, z jaką ci ludzie prowadzą nadzwyczaj głośne rozmowy, zdumiewa przechodniów.
W samym środku odznacza się znajoma nam postać literata, jak na teraz człowieka „bez kondycji“, według jego własnych słów. Jego czerwone od bezsenności oczy, napełnione łzami, wpatrzone z głuchą rozpaczą w przestrzeń, mają dziwny wyraz smutku, właściwego tylko inteligentnym pijakom. Jest coś coraz tragiczniejszego w tym człowieku, szarpanym bezustanną czkawką, drżącym jak liść osiki; w jego bezładnej, chaotycznej mowie dosłuchać się można urywków wierszy dziwacznych, gorączkowych, przerywanych co chwila ulicznem, z knajpy wywleczonem słowem. Wspiera się na ramieniu wysokiego, wygolonego mężczyzny, w którym na pierwszy rzut oka można poznać aktora. Obok nich maleńki, pokurczony mężczyzna, ubrany zupełnie czarno, z przekręconą krawatką i rozpiętym kołnierzykiem, usiłuje zapiąć surdut na nieistniejące guziki — i w tym chwalebnym celu wykrzywia twarz o zmiętych rysach i chorobliwej, niezdrowej cerze. Oczy blado-niebieskie zdając się pływać całe w oliwie i grozić wylaniem się na zewnątrz oprawy. Niski, niemodny cylinderek, przekrzywiony z fantazją na lewe ucho, służy za cel pocisków, wymierzanych z systematyczną regularnością ręką wysokiego aktora.
Ten ostatni, przewyższający o wiele wzrostem małego jegomościa w surducie, wykazującym brak guzików, uderza z zamiłowaniem w lśniące dno cylindra, którego brzeg migoce mu tuż przed oczami. Właściciel maltretowanego kapelusza znosi ten żart z dziwną wyrozumiałością, a jedyną jego troskę stanowi w tej chwili myśl, którą formułuje mniej więcej w tych wyrazach.
— Powiedz mi, przyjacielu, jakim sposobem to się dzieje? bijesz mnie w cylinder, a mnie łeb boli...
Strona:Gabrjela Zapolska-Kaśka-Karjatyda.djvu/127
Ta strona została uwierzytelniona.