nie rozebrano jeszcze kwestji: dlaczego właściwie głowa małego jegomości cierpi, gdy uderzenia są przeznaczone dla kapelusza?.
Literat „bez kondycji“ opinjował, że owego młodzieńca głowa nie może boleć, gdyż osobliwość ta głowy nigdy nie miała; aktor, nie zwracając uwagi na te wywody, zresztą dość logiczne, uderzał bezustannie w wierzch cylindra, z cierpliwością, godną lepszej sprawy, czem zniecierpliwiony mały jegomość odezwał się nagle przerywanym czkawką głosem:
— Słuchaj! jeśli ty sądzisz, że mnie chodzi o ten cylinder... to patrz, co ja z niego zrobię!
I przy ostatnich słowach cisnął o ziemię z wielką brawurą nieszczęsny kapelusz, który upadł w sam środek rynsztoka, obryzgując całe towarzystwo błękitną cieczą.
Całe grono zdumiało się nad tym szczytem abnegacji i z prawdziwym smutkiem wpatrywało się w czerniejący wśród rynsztoka kapelusz.
Jeden tylko aktor zabrał głos w obronie nieszczęśliwej części męskiego stroju, tak poniewieranej w biały dzień i bez żadnej przewiny.
Zataczając się na prawo i na lewo, wydostaje się z trudem na brzeg rynsztoka i laską usiłuje przyciągnąć ku sobie cylinder, rozpościerający się wśród błękitnej cieczy z rodzajem zadowolenia muchy, wpadłej w miękką, lepką maź, w której jej niewypowiedzianie błogo.
Cała gromada mężczyzn śledzi z zajęciem ważną czynność swego „ducha“ po sztuce i stawia wnioski: czy cylinder zostanie ocalony, czy też przepadnie nazawsze? Mały jegomość, rozrzewniony nadmiarem swego poświęcenia, podsuwa pod rękę artysty swoją śpiczastą głowę, obrośniętą rzadkim włosem, i prosi błagalnie, aby dalej ciągnął swoje uderzenia, „jeśli mu to do życia potrzebne“.
Artysta zaś, z ruchem pełnym niewysłowionej pogardy, odsuwa od siebie drobną postać uczynnego przyjaciela. Na swej wygolonej, czerwonej masce ma w tej chwili wyraz bezmiernej powagi, a głos jego brzmi prawie tragicznie, gdy wyrzuca wspaniałym basem te dziwaczne słowa:
Strona:Gabrjela Zapolska-Kaśka-Karjatyda.djvu/129
Ta strona została uwierzytelniona.