Strona:Gabrjela Zapolska-Kaśka-Karjatyda.djvu/130

Ta strona została uwierzytelniona.

— Odsuń się, zatabaczona sieroto!
I bez przerwy tymczasem ciągnie swe usiłowania, skierowane głównie do wydobycia kapelusza. Zmęczone nogi odmawiają mu wszakże posłuszeństwa, stopy osuwają się na śpiczastych kamieniach, sterczących na brzegu rynsztoka, i całym ciężarem ciała upada w mętną ciecz, przygniatając sobą zakwestjonowany przedmiot.
W gronie jego towarzyszów zapanowało chwilowe milczenie... Czerwony artysta, ogłuszony niespodziewanym upadkiem, zanurzył swe drobne, zgorączkowane ręce w błękitnej patoce z wyrazem chwilowej ulgi, której jego spieczonym palcom ten chłodny płyn udzielał.
Nagle przemówił maluchny jegomość, a głos jego brzmiał przyjacielskim wyrzutem i chęcią lekkiego zawstydzenia niesfornego kolegi.
— Oj! ty niepoczciwy, czy masz ty Boga w sercu, leżeć tak rano w rynsztoku!
Aktor podniósł głowę i utkwił w mówiącego swój łzawy, tęskny wzrok, pełen niewysłowionej skargi na życie i wogóle na świat cały. Zaciśnięte jego usta wybełkotały z trudnością:
— Nie miejsce człowieka... lecz człowiek miejsce zdobi.
I poprawił się w rynsztoku, z prawdziwie pijackim uporem wciskając swe ciało w wąski otwór rowu.
Słońce tymczasem wschodziło ponad miastem, nakształt ptaka o wielkich purpurowych skrzydłach. Szara zasłona, kryjąca horyzont, rozdzierała się zwolna, rumieniąc się na rąbkach tych szczelin, jak rana jeszcze niezagojona.
Złote krzyże kościołów odbijały promienie słońca i świetlanemi strzałami błyskały w przestrzeni. Okna otwierały się jedne po drugich, jak oczy Argusa, a z ich otwartych wnętrzy wypływały ostatnie cienie nocy uwięzione w alkowach wraz z żółtawem światłem dogasającej lampki.
Ludzie pojawiali się coraz częściej na chodnikach, a od strony śródmieścia dolatywał gwar tysiąca głosów — harmonijna kapela, odzywająca się codzienną wczesną serenadą.