kapelusz, który, zgnieciony, rozpłaszczony, rozkłada się nieforemną plamą pośród rynsztoka.
Cała nienawiść człowieka niżej postawionego, gorzej odzianego, nędzniej karmionego, koncentruje się w tej wściekłości, z jaką Jan pastwi się nad nieszczęśliwem przykryciem głowy, od którego proletarjat bogatszych ludzi „cylindrami“ nazywa. Według Jana kapelusze te mają w sobie zarozumiałość i pychę właścicieli, a dzika rozkosz przejmuje całą jego istotę, gdy może wywrzeć swój gniew na jednym z takich „cylindrów“.
Uderza więc z furją w dno kapelusza, obryzgując się błękitnawą cieczą i powtarzając co chwila:
— Psia krew zwykła! psia krew sobacza!
∗
∗ ∗ |
Od tego dnia rozpoczęły się dla Kaśki jaśniejsze, lepsze dni, ożywiające swą zwykłą bezbarwność epizodami, wynikłymi ze zmiany stosunków między nią i stróżem. Stała się nieczułą na żarty i drwiny innych dziewczyn. Cóż ją mogły obchodzić ich docinki, skoro Jan nie brał w tych, przeciw niej skierowanych wycieczkach udziału? O! mogły teraz bezpiecznie nazywać ją „tłumokiem“, — Kaśka szła przez ten grad obelg, wzruszając ramionami; teraz wie, że nie jest „tłumokiem“, boć przecież pan Jan nie chciałby się z nią pokazać w niedzielę na spacerze, gdyby-to była prawda. Przecież wszyscy wiedzą, że pan Jan jest bardzo „wybrydny“, i wszystkie dziewczyny, z któremi chodzi na ulicy, są zawsze ładne i dobrze ubrane.
Kaśka wprawdzie nie ma pretensji do „ładności“, ale już te przedrwinki tak jej dokuczyły, że chwilami myślała, iż jest naprawdę jakiemś straszydłem.
Jan powiedział jej nawet, że jest „niczego“ i Kaśka to dobrze pamięta, powtarza sobie to pocichu, gdy klęknie odmawiać zdrowaśki przed zaśnięciem. Szła wtedy z koszykiem do miasta i miała na sobie czyściuchno wyprasowany kaftanik z niebieskiego perkaliku. Jan stał przed bramą i rozmawiał z handełesem; gdy Kaśkę zobaczył, podszedł do niej, a przywitawszy pięknie, zaraz z początku powiedział jej „kumplement“.