Kaśka otworzyła szeroko oczy i usta, a na dobitne szturknięcie Jana zamknęła usta bezwłocznie.
Stali przed płócienną budą, ciągnącą swój szary, długi korpus wzdłuż placu, pełnego śmieci i kup rozmaitej wielkości kamieni. Do zewnętrznej ściany, od strony chodnika, przybite olbrzymie tablice przedstawiały dwóch mężczyzn we frakach i damę w piernikowej sukni, trzymających w wyciągniętych rękach potwornej wielkości węża, zapewne owego Boa, znajdującego się wewnątrz namiotu. Ponad samem wejściem widniał wielki napis „West-Ind-Menagerie“, równie niezrozumiały dla prostaczków, jak i dla uczonych.
Innego wszakże zdania był nasz Jan, który przekręciwszy czapkę na lewe ucho, z nadzwyczajną znajomością rzeczy wyłożył ogłupiałej Kaśce, co znaczy west-ind-menagerie. Poczem, poczęstowawszy kilkoma kułakami kilka osób z tłumu, oblegającego dokoła wejście namiotu, utorował sobie w ten delikatny sposób drogę do kilku stopni, prowadzących na rodzaj maluchnej scenki, służącej za przedsionek, kasę i foyer owego płóciennego budynku.
Kaśka, według instrukcji Jana, uczepiona u poły jego „tuziurka“, z obawy zgubienia się w tłumie, patrzyła z podziwieniem na ogromnego draba w fantastycznej zielonej kurtce, w długich ceratowych sztylpach na zrudziałych i wykrzywionych butach, i z wielką szpicrutą w brudnej włosem obrośniętej ręce.
Drab ów wygłaszał schrypniętym głosem tyradę, przytoczoną na początku rozdziału. Mówił ją płynnie, bez zająknienia, patrząc szklannemi oczami w przestrzeń. Był to widocznie przewodnik po owej menażerji, jeden z jej nielicznych okazów, posiadających tylko mowę, lecz tak samo źle żywiony i drżący pod płótnem namiotu.
Z głębi dochodził ryk lwicy i wycie wilka. Były to jakieś przygłuszone głosy, dalekie od potężnych, wstrząsających wrzasków, napełniających pustynię lub lasy.
Jakiś jęk, skarga na nielitościwe kraty brzmiała w tym zwierzęcym krzyku, przedzierającym się z łatwością przez płócienne ściany namiotu.
Strona:Gabrjela Zapolska-Kaśka-Karjatyda.djvu/148
Ta strona została uwierzytelniona.