po przedmieściach, szukając zamieszkanego przez nią domu. Nie! stanowczo sama go nie znajdzie, Jan musi jej w tem dopomóc...
Ale Jan jest teraz zajęty czem innem. Przechodzi właśnie żyd, mający na sprzedaż rozmaite łakocie. Cały ubogi kramik, który się nosi w koszyku, przytwierdzonym skórzanym rzemieniem. Jan wybiera paczkę pierników, owiniętych w różową bibułę, i kilka karmelków z „wierszami”.
Kaśka czerwieni się, jak piwonja, na ten niespodziewany objaw galanterji. I drżącemi od wzruszenia rękami rozwija bibułę, kryjącą pierniki. Jan tymczasem zajmuje się przeczytaniem głośno znajdujących się przy karmelkach wierszydeł, które Kaśce wydają się czemś zupełnie niezwyczajnem. Szczególniej jeden wiersz napełnia Kaskę wielkiem pomieszaniem. Od wstydu mało się nie udławi piernikami. A ten Jan niepoczciwy śmieje się na całe gardło, powtarzając raz dziesiąty:
„Każda Kasia
Znajdzie swego Jasia“.
Nie! to nie może być tak właśnie wydrukowane. Jan to chyba ułożył naprędce. I pragnie zobaczyć na własne oczy, przekonać się poprostu, czy tak jest rzeczywiście. Jan pokazuje jej zmięty papierek, na którym drobnemi czcionkami wydrukowano:
„Każda Kasia
Znajdzie swego Jasia“ —
a Kaśka z wielkim mozołem odczytuje ową poezję. To dziwne! tak jakby dla nich napisane. I Jan rozweselony szepcze dziewczynie do ucha Bóg wie jakie głupstwa i śmiałe propozycje, popierając je argumentem zupełnie niezwykłym:
— Tak stoi drukowane, panna musi być „moiną“.
Kaśka przecież nie jest zupełnie przekonaną, zajada teraz z wielkim smakiem pierniki, przegryzając je miętowymi karmelkami. Zapewne, że te wiersze wcale się udały, ale czyż to jeden Jan i jedna Kaśka na świecie?
I powoli odzyskuje pozornie chwilowo utraconą