„Hułany zuchy
Piją piwo w nocy,
A piechury gałgany
Wytsescają ocy“.
Ochrypły głos żołnierza mięsza się z tonami orkiestry. Bliżsi goście okazują widoczne niezadowolenie z tego nieporządanego sola, które im w słuchaniu „muzyki“ przeszkadza. Ale ułan urąga wszystkim, coraz głośniej wykrzykuje, uderzając do taktu kuflem o brzeg stołu:
— „Tę chusteczkę, coś mi dała
Ja za gałgan brał —
Cobyś sobie nie myślała,
Żem ja cię za frajlu miał“.
Jan uważa za stosowne wmięszać się w tę sprawę.
— Cicho ta, ty świecąca nędzo! idź do kantyny wyć, a ludziom uspokojenie zostaw.
Kaśka z trudnością otwiera oczy i pociąga Jana za połę „tuziurka“. Po co się kłócić z jakimś pierwszym z brzega? Czy chce pójść na inspekcję?
Jan, uspokojony trochę, siada i woła o cztery koniaki. Kaśka stanowczo pić więcej nie chce, już i tak dusi ją pod piersiami. Jan nalega, mówią sobie „ty“ i głowy ich dotykają się, tak siedzą blisko siebie. Zresztą mogą się nie krępować wcale, uwaga publiczności skierowana teraz na pewną familijną scenę, która się rozegrywa przy samem wejściu do ogródka. Jakieś małżeństwo poróżniło się przy ósmym kuflu piwa — teraz wzajemnie wyrzucają sobie rozmaite zdrożności popełnione. Ona broni się zawzięcie jak lwica, napełniając ciasne wnętrze ogródka trywjalnym wrzaskiem nawpół pijanej rzemieślniczki.
— Jestem ślubne dziecko! macierzyńska córka! nie dam sobą poniewierać, jak jaką najduchą.
Mąż z równym wrzaskiem wygłasza pewne wątpliwości co do jej pochodzenia; publiczność zaczyna się niepokoić i powstaje z miejsc dokoła kłócącej się pary. Płacz dzieci, czepiających się spódnicy rozszalałej z gniewu kobiety, dopełnia miary tego chaosu i zamieszania.