w konieczności zawezwania dekarza, — choć jeśli to niewielka szpara, to sam Jan jakoś załatać może.
Ale Jan oponuje.
— Niech psia wiara gospodarz płaci, kiedy mu się domu zachciewa — mówi, zbliżając się do Kaśki; — ja ta pańskiej kieszeni oszczędzać nie będę, nawet dekarza namówię, coby naprzód dach jeszcze gorzej rozwalił, a potem se więcej płacić kazał.
Kaśka milczy.
Dawniej przecież byłaby stanowczo oświadczyła się za oszczędzeniem pańskiej kieszeni, ale dziś, gdy sama oszukuje pana, nie śmie ganić postępowania Jana. Zresztą, kto wie, może on ma i rację. Mój Boże, taki właściciel komorne zbiera a zbiera, a taki biedny dekarz dobrze napracować się musi, zanim kilka centów uskłada.
Jan siada na małej pace, stojącej na samem przejściu i, wyciągając z kieszeni króciuchną fajeczkę, zaczyna zabierać się do palenia.
Kaśka widocznie uznaje za stosowne zaoponować.
— Niech pan Jan da z tą fajką pokój, jeszcze się ogień zaprószy i wszystko z dymem pójdzie.
Ale Janowi obojętna jest widocznie cudza własność. Z niewysłowioną ironją patrzy na Kaśkę, a zapaliwszy fajkę, rzuca niedbale niezagaszoną zapałkę poza siebie.
— Owa! — mówi wolno, puszczając sinawe kółka, które rozpływają się powoli w powietrzu; — owa! toby ci była heca, żeby się ta hardyga spaliła! Abo to moje, albo panny? Ja ta po mój kuferek jeszczebym zdążył, a Kasię tobym na plecach wyniósł. A niechby się spaliło, nauczyłoby to pana bumblować po ulicach i nic nie robić. On pieniądze od lokatorów furtem ciągnie, a czy mu to dom prosi jeść albo pić? Nic go to nie kosztuje, a on za byle klitkę setkę se kłaść każe. Jabym go puścił w taniec, ażeby się piętami bił po plecach. Psia krew zwykła!
Kaśka nie odpowiada nic, przyzwyczajona już do tych gwałtownych wybuchów, które ogarniają Jana na myśl o cudzym dobrobycie. Może być, że on ma i rację, tylko że ona woli się znów w takie rzeczy nie mięszać.
Strona:Gabrjela Zapolska-Kaśka-Karjatyda.djvu/170
Ta strona została uwierzytelniona.