Strona:Gabrjela Zapolska-Kaśka-Karjatyda.djvu/185

Ta strona została uwierzytelniona.

I dobrze im tak razem w tej atmosferze dusznej, ale pełnej jakiegoś spokoju. Rozpalona do czerwoności blacha wydziela z siebie wiele ciepła, a w ten drżysty wieczór jesienny przyjemnie rozgrzać zziębnięte ciało. Jan lubi takie gorąco i prawie plecami ociera się o piec, pomimo że Kaśka przestrzega go przed możnością dostania kataru.
Deszcz z głuchym łoskotem spada na dach, przytykający do ściany, w której się znajduje okienko, zamknięte teraz i nawet już kitem oblepione; Kaśka wcześnie pomyślała o zabezpieczeniu się od zimna, w razie potrzeby — można drzwi od sieni otworzyć.
Tłumaczy to Janowi, który zupełnie podziela jej zdanie.
Zresztą, Jan dziś jest bardzo wesoły. Wypiwszy piwo, zapytuje nagle zapatrzoną w swe rękawiczki Kaśkę:
— Budzę Kaśkę!
Kaśka przecież, jakkolwiek nie taki bywalec jak Marynka, ale wie, co się w takich razach odpowiada.
— W kolorze?
Jan uśmiecha się figlarnie i myśli długo.
— W szaro-papuczastym! — odpowiada, spoglądając ze znaczeniem na swoją kratkowaną kamizelkę.
Kaśka milczy chwilę zakłopotana. Zapewne Jan mówi o sobie.
Nie może mu powiedzieć całej prawdy, a niegrzecznie odpowiedzieć też nie chce. Najlepiej wybierze drogę pośrednią.
I ze spuszczonemi oczyma, sercem bijącem, szepcze.
— Bardzo... szacuję.
Ale Jan wybucha śmiechem i z całą radością z zakłopotania Kaśki woła triumfalnie:
— Salceson!
Kaśka dzieli jego radość. Mała kuchenka rozbrzmiewa wybuchami śmiechu tych dwojga ludzi, tak dobrze odpowiadających sobie rozmiarami inteligencji. Śmieją się hałaśliwie, pokazując rzędy zdrowych zębów, połyskujących lśniącą białością w czerwonej oprawie warg grubych.
Nagle śmiech milknie i ręka Jana, niosącego właś-