królewskie przyjęcie! — zaczyna znów sycącym głosem, a wargi mu nabrzmiewają od żądzy pokosztowania tłustego mięsa, którego kawałki walają się po talerzu. Jego wygłodzony żołądek zbyt długą djetą dopomina się o swoje prawa; z dziwną pożądliwością zagląda do flaszek nawpół wypróżnionych i do kieliszków, na dnie których czerwienią się resztki likieru.
Jan tymczasem szuka swej czapki, chcąc wyjść jaknajśpieszniej. Czuje, że zbiera mu się na złość i mógłby powiedzieć jakie przykre słowo, któregoby potem żałował.
Ale Budowski nie uwzględnia wcale tego pośpiechu, tylko w bezmiernej pasji woła zmienionym od gniewu głosem:
— Wynoś się stąd precz, włóczęgo jeden! żeby mi tu noga twoja nie postała nigdy!
Jan, będący już na progu, zatrzymuje się nagle. Ciemny rumieniec oblewa mu twarz i szyję. Ręce konwulsyjne mną czapkę, — zwierzę kopnięte budzi się w człowieku.
— To się wie, że pójdę! — odpowiada hardo, — ale panu zasię nazywać mnie włóczęgą! niech pan nie zaczyna, bo, jakem Viebik, zaskarżę, co pan mi honor pokrzywdził... i wtedy zobaczym, kto praw!
I roztworzywszy drzwi szeroko, wyszedł, stukając silnie obcasami. W sieni obrócił się jeszcze i rzekł łagodniejszym tonem:
— Do widziska, panno Kasiu!
Ale ona nie odpowiedziała nic, tak była przerażona całem tem zajściem.
Mój Boże! cóż w tem zdrożnego, że przyjęła Jana w kuchni? Przecież robota na tem nie ucierpiała wcale. Przeciwnie, szła jej o wiele raźniej, kiedy on siedział obok, uśmiechał się i rozpowiadał takie piękne rzeczy. Zresztą, lepiej uczciwie taki wieczór w domu przesiedzieć, niż się po szynkach włóczyć. Ale pan tego zrozumieć nie chce.
Wychodząc z kuchni, bardzo ostro, nakazał, aby się nie ważyła nigdy wpuszczać więcej Jana; jeśli kiedykolwiek zastanie jeszcze stróża lub jakiegokolwiek
Strona:Gabrjela Zapolska-Kaśka-Karjatyda.djvu/187
Ta strona została uwierzytelniona.