urazy, ocala ją od ohydnej kary, jaka jej grozi. Czem się wypłaci za tyle dobroci?
Mówi jej to z pewnem zakłopotaniem, bojąc się, czy przypomnieniem gradu obelg, jakiemi obsypała Kaśkę, nie zmieni w tej ostatniej dobrego postanowienia.
Ale Kaśka zatrzymuje się przy drzwiach po to tylko, aby łagodnie zapytać się, czem właściwie zasłużyła na ten „despekt“, jaki ją spotkał.
Rózia odzyskuje nagle rezon.
— To Feliks gadał, że jakeś przyszła po kufer, to się do niego brałaś, a na mnie suchej nitki nie ostawiłaś, takeś mnie przed nim malowała.
Kaśka zdziwiona patrzy chwilę, poczem rusza ramionami.
— Ot, plecenie bez ładu — odpowiada; — durna byłaś, żeś w to uwierzyła, a teraz chodź na strych, bo pan wróci i będzie wtedy godzina!
Mogła przecież powiedzieć Rózi, że to Feliks właśnie namawiał ją sobie, ale z delikatnością, właściwą poczciwym kobietom, milczy na tym punkcie, nie chcąc sprawić przykrości przyjaciółce.
Za chwilę wchodzą obie na strych, gdzie panuje zgniłe zimno, wpadające do wnętrza przez otwory dachu i powybijane szybki strychowych okienek. Kaśka lokuje Rózię w małej przedziałce, utworzonej z desek, dość szczelnie zbitych i zamkniętych na drzwiczki, opatrzone zawiaskami. Kaśka obiecuje przynieść niebawem kłódkę i zamknąć Rózię w tem schronieniu.
— Będzie ci tu przespiecznie, tylko jakby kto wieszać bieliznę przyszedł, to się nie ruchaj — upomina przyjaciółkę; — siedź jak umarła; ja ci tu przyniosę jaką pościółkę, a tymczasem weź moją chustkę i owiń się dobrze.
Mówiąc to, ściąga z pleców zrudziały i zniszczony szal, którym owija Rózię; nie pamięta w tej chwili, że jest to jedyne jej przed zimnem okrycie, — widzi tylko drżącą od zimna istotę i stara się ją ogrzać, narażając się sama na przeziębienie i inne gorsze następstwa.
Rózia pragnie jej podziękować serdecznie, ale Kaśka nagle blednie i, chwiejąc się, opiera o szalowanie.
Strona:Gabrjela Zapolska-Kaśka-Karjatyda.djvu/216
Ta strona została uwierzytelniona.