widocznie bystrością umysłu, skoro odeszły tak mądre, jak się zatrzymały. Wpadła im tylko do uszów nazwa „Politechniki“, którą przekręcały na swój sposób. Nazwa jednak w pamięci została. Dlatego Kaśka, po chwilowym namyśle, skierowała się na prawo i szybkim krokiem zapuściła się w labirynt wąskich i żydowstwem zapchanych uliczek. Koło Pocztowej ulicy przestrzeń zaczęła się rozszerzać, domy czyściejsze, wolne od żydowskich szyldów i szafek wznosiły swe mury, zdobne w balkoniki, przystrojone pasami śniegowego puchu.
Wprędce Kaśka wydostała się na szeroką ulicę, pełną rusztowań lub świeżo ukończonych kamienic. Zdala widniał już gmach Politechniki. Sam biały, występował ze śniegu, jak olbrzymia kobieta, stojąca w śnieżnej, miękkiej pościeli. Przed nim mały placyk roztaczał się niepokalanie biały, puszysty, jak futerko królika. Czarne sztachety, okalające ogród, miały na załamaniach swych strzał na bronzowych ozdobach pełno tej śnieżystej, koronkowej bieli. Kaska od razu poznała gmach. Tak, istotnie, to był ten sam dom, którego rozmiary zastanowiły ją nawet, gdy jeszcze rusztowaniem w części zasłonięte były. Tylko teraz imponował jej nieposzlakowaną czystością murów. Mimowoli zatrzymała się u głównego wejścia... wszystko aż świeci z czystości, — jakże ona tam wejść może!
Nie puszczą ją z pewnością.
Ale w przedsionku nie było szwajcara, ani żadnego ze służby. Kaśka weszła więc, unosząc swą zamoczoną spódnicę. Ta piękna, taflowa posadzka onieśmielała ją bardzo. Wolno bardzo skierowała się ku schodom, które wysuwały ku niej swe płaskie, szerokie flizy, szare niezdecydowanej prawie barwy, zapożyczonej od zimowego, posępnego nieba. Schody, te umieszczone niewłaściwie, za olbrzymie w porównaniu z obszarem, w którym się mieściły, zdawały się być przygniecione zbyt niskim sufitem, który niesmaczną masą zwieszał się nad nimi. Kaśka jednak, mało wrażliwa na błędy architektury, stąpała wolno i ostrożnie po kamiennych flizach. Ten przedsionek robił jej wrażenie kościoła; religijna cisza, panująca dokoła, potęgowała tę iluzję. Dokoła kurytarze wyciągały się w prostych
Strona:Gabrjela Zapolska-Kaśka-Karjatyda.djvu/219
Ta strona została uwierzytelniona.