odsuwa się wcale. Owszem, z wielką przyjemnością spogląda na Jana, pragnąc także kontrastu, chcąc zatrzeć wrażenie niepozornego Feliksa zbliżeniem się tęgiego i barczystego stróża. Dwie te natury, pokrewne sobie, odczuwają się i łączą łatwo wśród ciasnoty poddasza. Przez otwory źle zbitych desek wpadają do wnętrza schowanka słabe promienie światła, zaściełając na sienniku i leżących dokoła przedmiotach blade, anemiczne, jasne linje, odcinając się wśród cienia, zalegającego te kąty. Rózia patrzy już teraz w twarz, Jana, oświeconą jednym z tych bladych promieni, — jej zaś twarz i osoba pozostają w cieniu. Jan czuje ją tylko przy sobie i w zwierzęcem swem podrażnieniu zgaduje jakość zmysłowych wrażeń, jakie mógłby odebrać za pośrednictwem tej kobiety. Myśl o Kaśce nie powstrzymuje go, nie zwykł się krępować ze względu na swe dawne kochanki, owszem, lubi we wszystkiem okazać swą niezależność i własną wolę.
Przytem ta myśl, że Kaśka chce doprowadzić go do małżeństwa, napełnia go wściekłością. Jest wolny i może robić to, co mu się podoba. Tak! „weźmie się“ do Rózi, to będzie najlepiej. W ten sposób przekona i Kaśkę i wszystkich, że o małżeństwie nie myśli.
Łatwość przystępu do Rózi dopomaga mu w tych zamiarach. Teraz oboje siedzą już blisko przy sobie i zgadzają się w zapatrywaniach, tak na życie, jak i na jego warunki. Zapomnieli zbyt prędko, ile oboje winni tej dziewczynie, której chcą wielką wyrządzić krzywdę. Mężczyzna odebrał jej uczciwość, zdrowie, spokój i prawdopodobnie środki do życia, a wziął od niej chwile niekłamanej, choć tylko zmysłowej rozkoszy; kobieta chroniła się w tej chwili przed więzieniem, głodem i ostatecznym ohydnym upadkiem.
W zamian za to, w ciszy poddasza, z połączenia dwóch zwierzęcych namiętności wyrasta dla Kaśki zdrada i wielki zawód serdeczny. Janowi Rózia przypadła do smaku — nie przebierała w żartach i nie odwracała głowy na śmiałe koncepta, które przepełniały usta stróża. Rzecz dziwna! — z Kaśką znał się już oddawna, a zawsze względem niej czuł się śmiesznie skrępowanym; Rózia, przeciwnie — ośmielała go nawet...
Strona:Gabrjela Zapolska-Kaśka-Karjatyda.djvu/234
Ta strona została uwierzytelniona.